4/10/2018

Poznańska Wiosna Muzyczna 2018


Jako, że nie mogłem być na Poznańskiej Wiośnie Muzycznej pierwszego dnia (ani na dwóch ostatnich) to festiwal zaczął się dla mnie nie od wysokiego c koncertu inauguracyjnego Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Pomorskiej w Auli Uniwersyteckiej, ale od skromniejszego solowego recitalu Joanny Blejwas. Odbywał się on w Auli im. Stefana Stuligrosza Akademii Muzycznej, która sama w sobie nadaje się dobrze do takich występów, ale jej wadą jest umiejscowienie w pobliżu salek ćwiczeniowych. W zasadzie co roku przynajmniej raz na takim koncercie dźwięki z nich dobiegające konkurują z tym, co grane jest w auli. Żeby już zakończyć narzekania na okoliczności towarzyszące wspomnę tylko o fotografach, którzy swoich aparatów używali bez wyczucia, a w dodatku były one wyposażone w głośne migawki. Na szczęście zróżnicowany repertuar i gra Blejwas odwracały uwagę od tych niedogodności. Dobrą decyzją było dynamiczne otwarcie kompozycją Ryo Nody, fajnym pomysłem były też krótkie wprowadzenia przybliżające kolejne utwory. Gdy wykonawczyni opowiedziała, że Japończyk przedstawia tutaj bitwę na morzu, to trudno było wręcz nie usłyszeć tego potem w muzyce. Na pozór spokojniejsza, bo bez nagłych zmian, była kolejna kompozycja - „Sequenzia IX b” Luciano Berio. Jednak ten spokój jest zwodniczy, po dłuższej chwili takiego wycofania i zredukowania robi się nawet złowrogo, coś zdaje się czaić pod powierzchnią, próbuje przez nią przebić. Utwór jest wymagający nie tylko dla słuchacza, ale nawet bardziej dla wykonawcy. Tym bardziej warto podkreślić, że Blejwas świetnie sobie z nim poradziła. Kolejnym punktem programu było prawykonanie kompozycji Katarzyny Taborowskiej-Kaszuby z udziałem samej autorki na elektronice. Dla mnie była to najsłabsza część koncertu, brzmienia były może i ciekawe, ale zabrakło pomysłu na strukturę. Całość dopełniły poprawny zaledwie utwór Jacquesa Wildbergera i efekciarski Christiana Lauby.

Japońskie inspiracje powróciły następnego dnia podczas występu Flute o'clock, w którym znalazł się „Japanese Garden” Doiny Rotaru. Szkoda, że tak dużą rolę tutaj odgrywała warstwa elektroniczna, której kiczowaty gwiezdny pył dzwoneczków przysypał dobrą robotę instrumentalistów. Można też zastanawiać się, czy faktycznie słusznie, że kompozycja nie została, jak pierwotnie planowano, wykonana na końcu, ale jako druga. Na pewno zaszkodziło to sile oddziaływania muzyki Dobromiły Jaskot, z którą Rotaru zamieniono miejscami. Utwór Polki miał poprzedzać dzieło Briana Ferneyhough, a gdy wybrzmiał później to nie robił takiego wrażenia, był jedynie jakimś echem. Nie jestem fanem Ferneyhough i zupełnie nie spodziewałem się takiej siły rażenia „Carceri d'Invenzione IIIb”, ale ten najstarszy w zestawie utwór swoją obsesyjnością i przeszywająco-świdrującymi dźwiękami wywołał silne emocje. Na szczęście następnie duet nie starał się ich intensyfikować, ale sprytnie skręcił w inną stronę. Choć „Composition arithmetique” Artura Zagajewskiego okazało się być też obsesyjne, ale na swój własny sposób – przez maniackie wręcz powtarzanie kilku dźwięków i aż niepokojąco sumienne przemieszczanie tych prostych klocków. Gdy po 16 minutach rzecz się skończyła, dało się słyszeć wśród publiczności westchnięcie pełne ulgi. Faktycznie, ta muzyka mogła wyczerpać, nie przynosiła wytchnienia, ale mi właśnie ta bezcelowość, to że donikąd nie zmierzała (co niespodziewanie przywiodło mi na myśl Wolfganga Voigta) i zdawała się nawet psuć (bo miała w sobie coś maszynowego, może pozytywkowego) przynosiła perwersyjną radość.

To już powoli staje się nową tradycją festiwalu, że do najlepszych należą koncerty zespołów austriackich. W tym roku dobrą passę podtrzymał Ensemble airborne extended, który najpierw zaintrygował oryginalnym składem: harfa, klawesyn i rozmaite flety, w tym kontrabasowy. Czasem takie nietypowe instrumentarium ma stanowić wartość samą w sobie, ale tutaj to co było interesujące na papierze okazało się również sprawdzać w praktyce. Nawet utwór Bernharda Langa, z którego muzyką zwykle mi nie po drodze, pozostawił pozytywne wrażenia. Przede wszystkim, nie był przeładowany, a to u niego często słyszałem, bardziej motoryczne, zbudowane z powtarzanych dźwięków fragmenty przywodziły na myśl twórczość Zygmunta Krauze. Dźwięki klawisza były stonowane, bliskie organowym, co kontrastowało z filigranowymi brzmieniami harfy i współgrało z kojarzącym się z rogiem alpejskim fletem. Z kolei zaraz potem, w kompozycji Fausto Romitellego, instrument ten dzięki nagłośnieniu przypominał didgeridoo. Znam „Seascape” z nagrań i sądzę, że podczas koncertu dźwięk płynący z głośników mógłby być mocniejszy, bo w tej muzyce można się zanurzyć i nawet dać ponieść groźnemu wirowi, a tak przepływała ona trochę w oddali nawet nie ochlapując. Problemy wynikające z głośności pojawiły się też w wyniku następstwa utworu Wolfganga Mitterera, który ładniość instrumentalną kontrował mocną elektroniką i Elisabeth Harnik z samotnym zupełnie akustycznym klawesynem, którego dźwięk początkowo ginął w dużej Auli Nova. Koncert zakończyło prawykonanie „Meledictio” Tomasza Skweresa, z którego zapadło mi w pamięć szczególnie nieszablonowe potraktowanie właśnie klawesynu i harfy, operujące głównie w niskich rejestrach a także pewien nastrój, niedaleki od tego wyczuwalnego w muzyce Kaiji Saariaho.

Do udanych należy zaliczyć też występ Wieniawski Kwartet, zwłaszcza dzięki utworom Bogusława Schaeffera i Sławomira Czarneckiego, mniej przekonały mnie prawykonania Agnieszki Zdrojek-Suchodolskiej i Jerzego Zieleniaka. Mieszane uczucia wzbudził we mnie koncert Sinfonietta Pomerania, bo choć zaczął się obiecująco od kompozycji Artura Kroschela i Andrzeja Dziadka, to skończył konfundująco prawykonaniem „Koncertu na fortepian i małą orkiestrę” Zbigniewa Kozuba. „Nimis” Kroschela (dyrektora artystycznego Wiosny) zachwycało rozmaitymi barwami, często ciemnymi, ale też mieniącymi się, co jest zasługą instrumentów dętych (zwłaszcza puzonu) i ich dialogu z fortepianem i smyczkami. W utworze było wiele małych zdarzeń, ale nie wydawał się on wcale zagracony, bo emanował z nich spokój, nie było tu gwałtowności, tylko zawieszenie i swobodne rozchodzenie się. Podobne dryfowanie poruszało „Pomeranię” Dziadka, choć tu mocno odznaczał się pewnie wchodzący fortepian, który wpływał na wycofujące się smyczki. Udane były też „Ballada” Tadeusza Dixa (choć momentami tak efektowna, że aż efekciarska) oraz prawykonanie „Ex imo mari” Moniki Kędziory, powoli wygasające, jakby zastygające. Tak jak w zeszłym roku słuchając nowej kompozycji Kozuba mam wrażenie, że autor sobie żartuje, ale nie na tyle otwarcie i zdecydowanie, że jednocześnie nikogo nie odstręcza. Dlatego część publiczności może uważać, że właśnie usłyszała pastisz noworomantyczny, a inna część rozpływać się nad tym, jakie to było liryczne i melodramatyczne. Inna sprawa, że znów był to utwór za długi i przegadany, w którym nie czuło się konsekwencji między częściami, tak że ich kolejność mogłaby być bez dużej różnicy zmieniona.

Jako, że nie byłem na całym festiwalu, to powstrzymam się od jego oceniania. Jednak, gdy próbuję spojrzeć na niego jako na pewną całość to zawsze zastanawiam się, czy ma on ambicje lokalne czy też szerzej sięgające. Wydaje się, że z większymi (nie tylko pod względem renomy, ale i budżetów) wydarzeniami tego typu nie powinien się ścigać na „nazwiska” (kompozytorów i wykonawców). Co nie znaczy, że nie mają tu występować zespoły zagraniczne, zresztą właśnie Ensemble airborne extended jest przykładem na ciekawą praktykę – wykonawcy dali otwartą warsztatową próbę. Tego typu inicjatywy, które prezentują muzykę w odmienny sposób, od innej strony, mogą służyć budowaniu i aktywizowaniu tej lokalnej społeczności, co byłoby cenne, bo odbiorcy czują się wtedy bliżej festiwalu.