[taki był pomysł na tytuł wpisu, kiedy Loefah grał w Poznaniu, ale że nie było aż tak "pięknie" to zmieniłem, natomiast teraz...]
Ale po kolei. Nie udało mi się odwiedzić nowej siedziby Staalplaatu, za to do nowych miejsc dołożyłem sklep Tochnit Aleph. Nie rzuca się w oczy, więc instrukcja:
domofon - dzwoni się (Rumpsti-Pumsti)
w podwórko idzie się, się widzi po prawej plakat w oknie, potem te drzwi czerwone, a potem w prawo.
a w środku jest tak
Na wieczór wiele atrakcji, zanim Berghain, to jeszcze White Rabbit. Taka galeria, ładnie położona, też się oczom nie narzuca, szyldu nie ma na zewnątrz.
Grali tego dnia: Pure, Sudden Infant i o.s.t. Byłem ciekaw wszystkich oczywiście, ale najbardziej Infanta, który kiedyś (z TLASILA) nie dojechał do Poznania, a potem jak byłem, to grał w Berlinie, ale nie udało mi się znaleźć klubu.
(towarzysze podróży)
Koncerty zaczęły się ze standardowym opóźnieniem, jakiś pan puszczał fajną muzykę przedtem, inny wizualizował.
Najpierw Pure, którego słyszałem trzeci raz na żywo w tym roku. Nie zaskoczył, ale było dobrze, częściowo z Ification ("Fire" na koniec, jak zawsze świetne, chyba też "End"). Przed finałem moment pojedynczych uderzeń, nierównych, a w dodatku przesuwających się też w przód i w tył (trochę jak w ostatnim utworze z albumu z Dekamem). Przez chwilę sample z perkusji, trochę w stylu Brandlmayra na płycie, ale nie wiem, czy to te same.
Po raz kolejny odczułem tą wspaniałą właściwość muzyki Pure'a, jaką jest powściągliwość. Czy inaczej - umiejętność powstrzymania się od efekciarstwa, od łatwych chwytów. Na przykład było trochę dronowania, ale nawet gdy ono dominowało w danej fazie, to obok niego istniały inne elementy, którymi można było się delektować. Głośność też nigdy nie była przegięta.
Jedyny minus to wizualizacje, jakiejś pani, która dopiero się uczyła programu do vidżejki, a jak jej coś wychodziło, to było to zbyt ilustracyjne. Zawsze można zamknąć oczy.
Po przerwie Sudden Infant, z którego skasowałem przez przypadek zdjęcia.
Klęczał na środku sali, przed nim mały gramofon z przyczepionymi, stojącymi dwoma nagimi lalkami i magnetofon, trochę z boku lampa.
To był bardziej performance niż koncert, bo "muzycznie" to nie za wiele atrakcji. Nie wiem do końca, jak, ale Infant czasami jednocześnie nagrywał się na taśmę, którą manipulował (klawiszami), ale też z tej kasety leciało niezależnie (do dużych głośników? po kablu? bo magnetofon był z tych, co miały też własny głośnik). A czasami, jak się nagrywał to było słychać też nagrania "z pod spodu", które były wcześniej na kasecie. No i też było jego słychać bezpośrednio, nawet bez nagłośnienia.
Najpierw puścił kasetę, po czym zaczął malować twarz na biało (cały był ubrany w tym kolorze). Gdy skończył, przeszedł do wydawania dźwięków (oddechy, krzyki, śmiechy). Potem, z różnymi kombinacjami opisanych operacji, zaczął wypowiadać tekst (po angielsku). Złożyło się to mniej więcej na coś takiego: chcę dziś pomówić o dobrym ojcu (przy czym: tu chyba zamierzona niedokładność bo raz bardziej "good father" a innym jakby "godfather"), co ty wiesz o dobrym ojcu? myślę, że jest to słuszne pytanie, żeby zadać je dziś, w tym specjalnym dniu, a więc, co ty wiesz o dobrym ojcu? człowiek potrzebuje wzorca, kogoś, kto mu pokaże, co ma robić, obecnie trudno jest być (dobrym?) ojcem, czasami ojcowie zostają matkami, a matki ojcami, dobry ojcze czy mnie słyszysz?! przynosimy ci ten hałas jako ofiarę.
Kilka z tych fraz było powtarzanych. Muszę dodać, że jeśli tam nie było jakiegoś "tricku", który gwarantował, że nic nie może pójść źle, to wykonanie tego wymagało wiele planowania, biegłości i uwagi. Na koniec cały tekst został puszczony z taśmy (wcześniej nagrane?).
Ciekawe, czy "noise as an offering" to aluzja do "Das Musikalische Opfer". A biel - niewinność? (dziecięcą?)
Z jednej strony przekaz dość prosty (choć na marginesie: artysta jako ten ojciec?), więc niby nic powalającego, ale podane przekonująco, tak że dziwnie czułbym się klaszcząc na zakończenie (Infant zresztą nie wrócił po brawa).
Przez czasami zdwojone wokale skojarzenia z Bernardem Heidsieckiem.
Kolejna przerwa, o.s.t. się rozstawia. Pierwszy raz usłyszałem go w tym roku na CTM i było to przyjemne zaskoczenie. Trochę myślałem o nim w kontekście Vladislava Delay'a, ale to chyba słabe porównanie. Na pewno jeśli chodzi o ten koncert.
Momentami grał zadziwiająco gęsto, omamiająco, metaliczne powierzchnie, ale niewielkie, choć w dużej ilości. Szkoda, że nagłośnienie nie dało do końca rady (może niektóre brumienia były zaplanowane?). Podobało mi się bardzo, że nawet jeśli pojawiały się bity, na chwilę, to nie one organizowały przebieg utworów i były dość dyskretne.
Zaraz obok salki, w której koncerty (bez drzwi) był barek, a w czasie tego występu to nawet ludzie na sali gadali. o.s.t. na chwilę ściszył muzykę i powiedział, że może by chcieli wyjść. Zostało z 15 osób.
Poprzedniego dnia podczas rytualnej wizyty w Neurotitanie przyjemne zaskoczenie w koszyku z przecenami: o.s.t. seimlste - bardzo dobra płyta z 2002 roku. (To by też mogło być ciekawe; przy okazji - widzę, że na discogs jest nowy "style": rhythmic noise, no no). A do tego Richard Youngs/Brian Lavelle - Radios 7.
Jak się koncerty skończyły, to było po północy, co było też plakatową godziną rozpoczęcia Sub:Stance w Berghain. No ale dobra, tyle to nawet w Polsce zdążyłem się nauczyć, że nie ma potrzeby przychodzić tak od razu. Do domu długa droga, deszcz leje, udaje nam się pomylić drogę. Nie o taki *biforek* walczyliśmy. W końcu udaje się dobrnąć do mieszkania, napić kawy, zjeść coś. Przebieranie się w suche ciuchy nie ma zbyt sensu, bo nadal pada. Dobrze, że do Berghain niedaleko.
Budynek jest imponujący, kolejka też, zważywszy że jest gdzieś wpół do trzeciej.
Zostawiłem aparat w domu, bo czytałem, że nie wolno robić zdjęć, wielka szkoda. Czytałem też, że nie ma selekcji, ale chyba jednak była, bo odsyłali ludzi na bok. I to im bliżej byliśmy, tym więcej. Zaczęliśmy się zastanawiać, co powinniśmy zrobić, bo ci odesłani niczym szczególnym się nie wyróżniali (a co najdziwniejsze, większość z nich nie odchodziła, tylko stała i czekała...hmmm...). W końcu nie zrobiliśmy nic, podszedłem pierwszy i pan pyta, ile mam lat, ja nie kłamię, on coś nie wierzy, więc wyciągam ID, on patrzy na daty, zdjęcie i mówi, że to może być mój brat (taaa, od razu wiadomo, że go nie zna, ha ha). Wchodzimy.
Tu sobie możecie poczytać, że Berghain zmienia życie, że nic już nie jest takie samo.
I to prawda, ta impreza to było obcowanie z absolutem. Niesamowite, genialne nagłośnienie, na dużej sali nie ma złego miejsca, wszędzie słychać tak samo dobrze. Didżejka jest nisko, gdzieś z boku, prawie że ukryta, z przodu jest ściana (i głośnik, to one są elementem najbardziej rzucającym się w oczy). Zmienia to doświadczenie koncertowe, jest mniej "spektakularnie", bardziej...hm..."egalitarnie"? Czy może, hi hi, *rizomatycznie*. A jak nawpuszczają tyle dymu, że nie widzisz własnych stóp...Piękne, piękne.
Loefah zagrał bardzo dobrze, nie puścił La Roux, heh. Scuba okej, choć momentami za bardzo cisnął doły i nawet treble mnie uderzały po uszach. I przyłączę się do opinii z dubstepforum.pl, że Mala najlepszy. O piątej rano wydawało mi się, że nie mam już sił, ale on przekonał mnie, że jest inaczej. Takie nieposkromione buldożery basu, że ojej...malutki minusik za rewindy (jeden kawałek dwa razy nawet), no ale nic to.
Może szkoda, że do Remarca nie dotrwałem.
Tu Scuba mówi o cyklu imprez. Oby do października.
7/13/2009
moje noce są piękniejsze niż twoje dni
tagi:
berghain,
berlin,
koncerty,
loefah,
mala,
o.s.t.,
pure,
scuba,
sudden infant,
tochnit aleph,
white rabbit,
zdjęcia
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
23:36
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
a propo infanta, wydaje mi sie, że przed wyjściem na "scene" podlączył jakiegoś kaseciaka do miksera i pewnie stąd były te dodatkowe dźwieki: wysoki trwający dźwięk na początku, te głośne uderzenia w środku...
z tym kaseciakiem to bardzo być może, ale ten wysoki to było na pewno sprzężenie wywołane przez niego, bo widziałem że coś przykładał do głośniczka.
Prześlij komentarz