11/15/2008

And all you can do is laugh

Przebywając na Club Transmediale, będąc pod wrażeniem tego wydarzenia, rozmyślałem o festiwalach w ogóle i w szczególe. Na przykład o wrocławskim Industrial Festivalu, na którym w 2007 roku byłem po raz pierwszy. Dokładniej: na dwóch ostatnich dniach, dla Merzbowa i dla Volcano The Bear i poza tymi koncertami zwykle cierpiałem katusze i zastanawiałem się, co ja tutaj robię. Mniejsza o to, kombinowałem, co organizatorzy mogą zrobić w tym roku, jak przebić przyjazd Japońskiej gwiazdy noise'u, jak mogą pójść dalej. Jedynym rozwiązaniem było Nurse With Wound. Ha, czasem wierzę w telepatię - wróciłem do kraju, Patryk mówi "wiesz kto będzie na Industrialu? Nersi".

Więc od lutego żyłem ze świadomością, że wiem, gdzie będę 8 listopada i cieszyłem się tym. Potem do line-upu dołożyli solowy występ Andrew Lilesa, którym zdążyłem się na dobre zainteresować, zanim porządnie wgryzłem się w NWW. A na dodatek, udało mi się nakłonić mojego brata do wybrania się ze mną do Wrocławia. Pełnia szczęścia.

Przed 15-stą byłem umówiony z Hubertem pod "galerią" Dominikańską, skąd szliśmy do Sali Gotyckiej, bo tam soundcheck kończył Liles, z którym mieliśmy porozmawiać. Zapytał nas, czy potrwa to 10 minut, ale my sądziliśmy, że raczej nie, więc stanęło na tym, że idziemy do jakiegoś pubo-jedzeniowego miejsca i H zaprowadził nas do Kalamburu. Po oficjalnej części - wywiadzie, rozmawialiśmy dalej, było sporo śmiechu i *ciekawostek* (Stapleton zwierzył się, co naprawdę myśli o SunnO)))).

Nieco przybity dominacją czerni i dwoma pierwszymi zespołami wyczekiwałem Lilesa niczym zbawienia. Zaczyna cicho, ambientowo, denerwuję się, bo ludzie nie słuchają, zagłuszają gadaniem. Zielono-wodne wizualizacje oparte na okładce Ouarda (The Subtle Art of Phyllorhodomancy) krążą sobie powolnie. I wtedy łubudu trach bum, nie głośnością bo bandzie ale w kontraście do tego co było efekt jest mocny. Bit, nakładające się uderzenia pomieszane z kobiecym krzykiem i szczekaniem psa (innym, ale trudno nie pomyśleć o Thunder Perfect Mind NWW). Gdy się otrząsnąłem dostrzegłem na ekranie nowy motyw (znany stąd) chłopiec z głową psa na wózku inwalidzkim jedzie prosto na nas! i znów! i znów!
Dalej być może pojawią się jakieś pomyłki w chronologii, ale chyba następnym etapem był gościnny występ Matta Waldrona, który udzielił swego pełnego i pewnego głosu, jakby na jakimś szacownym niedzielnym podwieczorku jeden z zaproszonych gości został poproszony o uraczenie pozostałych swoim kunsztem wokalnym i zaśpiewał coś stosownego. Całkiem poważnie przez co efekt obcości był jeszcze silniejszy, pod nim przemykał zaloopowany fragment old-time'owej jazzowej wokalistki, którą Liles ściszał bądź podgłaśniał.
Chyba potem kolejny gęstszy fragment, czy to przypadkiem nie był motyw z "Some Women Do Not Love Their Children", o którym popołudniem rozmawialiśmy. Nawet jeśli tak, to jego część, bo brzmieniowo podobne, ale rytmicznie/tempem bardziej pogięte.
Później utwór z preparowanym fortepianem z Black Mamba, gdzieś po drodze sample z "Ohm" i na koniec sekcja przypominająca zakończenie Black Sea. Nie jestem pewien, czy były tam gitary, może jakoś przetworzone, był prosty rytm perkusyjny, całość zdecydowana, parła do przodu, nacierała. Mikołaj stwierdził, że mogło się spodobać tym, którzy wcześniej tego wieczora cieszyli się z występu 6633 North. Pewnie tak, rzecz była taka po męsku naprężona, a jednocześnie nieco przaśna i toporna. Dla mnie było jasne, że Liles dobrze wie, na jakim festiwalu występuje, jaka muzyka się tu pojawia i po prostu puszcza oko. Żeby dołożyć wisienkę na torcie wpuścił w to sample z trąbki sygnałowej, odczuwalnie stary, płasko brzmiący, niepełny. Genialne, jak dorysowanie wąsów Mona Lizie (choć o innej wymowie, tutaj coś a'la: zawsze jest jeszcze coś innego, jakieś zewnątrz, jakaś przeszłość, jakiś inny porządek, który bierze np. gatunek w nawias albo w cudzysłów; to nie przykład, ale przyszło mi do głowy: kulturysta pręży klatę a ktoś zwraca mu uwagę, na rozpięty rozporek).
Jeśli wcześniej była wisienka, to teraz, nie wiem, coś w rodzaju tej pianki, którą Ned Flanders przypieka palnikiem, jak robi dla Barta kakao. Eee, tzn, Liles wyciszył to wszystko dość nagle i dał na koniec powolnie zapętlony, lekko zreverbowany, kobiecy śmiech, nie tyle złośliwy, co zadowolony raczej, może nawet rozmarzony.

Nie napiszę, że rozumiem, gdy ktoś stwierdza, że zbyt chaotycznie, robiło wrażenie niedopracowanego. Nie rozumiem, nie podzielam, ale trochę wyczuwam o co chodzi, zwłaszcza z chaotycznie (a to drugie pewnie wynika z tego). Otóż ten występ składał się z części, nie takich, które przechodziły w siebie, ale często oddzielnych i zupełnie różnych. Nie był więc takim koncertem, gdzie mamy zawiązanie akcji, kontynuację z utrzymywaniem i wykorzystywaniem jakiejś ujawniającej się energii i zamknięcie. Liles wytrącał z prostej trajektorii, wprawiał w zakłopotanie, używał dźwięków do komentowania dźwięków, więc nie tylko "grał", ale przyglądał się z boku (jeszcze np. używanie łańcucha, które mało było słychać, raczej działało jako gest, nie tak znów niezwykły jak na ten festiwal, ale w jego koncercie o nie tak jasnym celu).

NWW wystąpiło oczywiście jako ostatnie, w składzie: Stapleton, Collin Potter, Matt Waldron, Liles. Szef miał kaos pada i albo cedeki z dźwiękami albo sampler, Potter stał za długim stołem mikserskim, obok miał laptopa, Waldron, ho ho, w szczegółach to później, ale przedmioty i pewnie jakąś płaszczyznę z mikrofonem kontaktowym, Liles tak jak poprzednio: discmany, mikserek i łańcuch.
Wszystko mi się zaczyna mieszać, więc nie pamiętam, jak się zaczęło, pewnie atmosferycznie, spokojnie. Pierwszym wyraźny elementem, jaki kojarzę, było uderzanie przez Waldrona w mieszadełko metalowe (?), co dawało rytm jakby plemienny (a i skądś znany). Potem wziął kartkę i posiłkując się nią śpiewał niemal otchłannym głosem. Równocześnie położył na stolę nogę, na duży palec miał założoną białą plastikową (porcelanową?) główkę, którą poruszał sugerując, że może to ona śpiewa.
Jakoś potem dźwięków zaczęło się robić coraz więcej, gdzieś pojawił się wzór z kawałka "The Funktion of the Hairy Egg" (który jest też w "Cupboardie Re-Nude" Diany Rogerson). Dalej kolejny na płycie Huffin' Rag Blues "Black Teeth" z Waldronem jako chłopem na szkwał dającym do wiwatu (i czasem traktującym swoją głowę pałką do kotłów). Oj tak, tak. Tu chyba Stapleton zaczął dorzucać mikro-sample, zacinane urywki z głosów dzieci. A może bachorki gdzie indziej się przewinęły, było też rżenie koni i chyba coś jeszcze, nie pamiętam, ale był taki moment, że pomyślałem, że tu się dzieje niezły film dla uszu.

Pierwszy segment zamknął się chyba niespodziewanie, bo Waldron się szykował z mikrofonem, ale może tak miało być. W każdym razie, zaczął potem on, od oskarżeń skierowanych do Pottera "You took advantage of me" (hm?), ten oczywiście zaprzeczał, doszły jakieś inne dźwięki, Liles akcentował uderzenia łańcuchem (słyszalnym teraz).
Znów Waldron, ubrał maskę i gumowe rękawiczki, którymi wydawał międląco-plaskające dźwięki, reszta się przyciszyła, żebyśmy usłyszeli. Waldron był najaktywniejszy, próbował z trąbką (kornetem?), ale nie było go słychać, potem zaczął przebierać na basie. To okazało się preludium do "Rock'n'roll Station", ha, znów ta prosta rockowa energia, Liles oddał się gitarze, Stapleton wyszedł na przód do mikrofonu. Trochę to było obliczone pod publiczkę, ale przy okazji też z lekka parodystyczne, wokalista nie śpiewał, ale mówił i takie słowa jak I don't know what I'm doing here brzmiały w jego ustach prawdziwie. Ale Everything is possible też.

I myślisz sobie, że festiwale, koncerty, sztukultura, że ogólnie to nawet nie jest tak źle, a czasami to nawet fajnie, a potem jedziesz pociągiem z kibicami i czujesz, jak życie pluje ci w twarz i grzecznie prosi, żebyś przytaknął, że właśnie miałeś nadzieję na taki miły, orzeźwiający deszczyk. [I co [tu] zrobić]

Brak komentarzy: