W skrócie: okazało się, że nie można wczoraj odbierać akredytacji, co znaczyło, że omija mnie to (dziś powtarzane, ale niestety nie mogę).
Troszkę się zdenerwowałem, ale jak to dobrze mieć plan B (nie tylko w Warszawie). Wybrałem się w drogę na Neukölln, do nieznanego mi jeszcze lokalu Sowieso. Z tym lodo-śniegiem na chodnikach była to nielicha przechadzka, ale miałem dużo czasu.
Neukölln to już nie takie miłe okolice jak Mitte, ale nie ma też co demonizować. Stojący w grupkach na ulicach młodzi mężczyźni wydawali się być raczej zajęci sobą i nie wyrażali w moim kierunku życzeń o oddanie telefonu, czy pieniędzy.
Gdy wszedłem do Sowieso, okazało się, że spośród (nielicznej) publiczności tylko ja nie jestem znajomym muzyków. Czekając na koncert obserwowałem osoby przechodzące, z których kilka nawet się wahało, czy wejść. Dwie panie tak bardzo były niepewne i kilka razy zawracały, podchodziły do drzwi, już chwytały za klamkę, że aż się uśmiechnąłem. Inna para weszła, posiedziała pijąc małe piwo i wyszła w trakcie pierwszej części.
Miejsce skromne, przyjemne, trochę z czasu przeszłego, przerobione chyba ze sklepu, dużo zieleni z dodatkami beżu. Muzycy ulokowani w mniejszej sali, trochę oddzieleni, choć na tej samej wysokości to jakby na scenie (i ta kotara z tyłu). W końcu przystąpili do dzieła.
Erhard Hirt i Olaf Rupp - dwa razy gitara. Na początku dużo serii dźwięków o wzrastającej i malejącej wysokości. W ogóle - dużo, urwania, pośpiech, potem się trochę uspokoiło. Hirt miał różne pomysły, ale chyba za szybko je zużył. Oprócz pedałów głośności i ebowa, jeszcze coś wpiętego w mikser, co od razu przetwarzało sygnał. Niestety często w nieco tandetny sposób (może tak miało być), najpierw dźwięki miały zawijasy (a'la stare filmy science-fiction) zamiast wybrzmiewać po prostu, a potem często brzmiały jak z midi i układały się w naiwne melodie (na szczęście prędko porzucane). Rupp skupił się nie na skrzyneczkach a na strunach i przysłużyło się to muzyce. Kilka razy całkiem długo powtarzał pewne motywy albo operował na małym obszarze, ale potrafił też zaskoczyć uderzeniem w inne miejsce, delikatnie ale i zdecydowanie. Podobało mi się to, że czasem na równi z dźwiękiem granym, słyszałem dźwięk towarzyszący graniu - przebierania paznokciami po strunach. Były dwa momenty fajnego zgrania, porozumienia, ale też jeden rozjazd, gdy Hirt wyciszył nagle swój wkład, a Rupp przerwał kilkanaście sekund później (to już lepiej, żeby pociągnął to dłużej). Podczas ich gry pomyślałem, że z chęcią posłuchałbym Ruppa solo, więc nawet się ucieszyłem, że koniec setu na tym polegał. Hirt siedział bez ruchu, aż również dla jego partnera stało się jasne, że nie czeka on z wejściem na odpowiedni moment, ale już skończył. I tak się to zamknęło, nie dobijając nawet do 25 minut.
Ponownie Hirt a do tego Michael Vorfeld - instrumenty perkusyjne i strunowe, Christoph Heenan - klarnet kontrabasowy (?). Trudno porównywać, bo przecież to trio miało o wiele łatwiejsze zadanie i większe możliwości zagospodarowania pokaźniejszego obszaru, stworzenia atmosfery. Ale to mnie uderzyło, że bardzo szybko udało im się nakreślić spójny obraz. Na jak długo spójny i jak interesujący, to inna sprawa. Jednak już po kilku minutach gry mieliśmy coś, co mogłoby być apogeum długo narastającego procesu. Było całkiem złowrogo i pochłaniająco, ale bez natłoku, oszczędnie. Hirt w pierwszej połowie używał urządzenia przy mikserze do obrabiania dźwięków z gitary położonej na płasko. Heenan i Vorfeld grali raczej długie dźwięki, przy czym ich kombinacja, metaliczności i lekkie chropowatości, świetnie się sprawdzała.
Z czasem cała trójka trochę za bardzo zaczęła sobie folgować i początkowa spójność uleciała. Były oczywiście te dźwięki, za które uwielbiam Vorfelda, szuranie szczotkami po werblu, cięcie powietrza smyczkiem, uderzanie w gong właśnie tak, jak należało. Ale nie wszystkie wybory były trafione, chwilami miałem żal, że dodaje, a zapomniał o odejmowaniu. Miałem wrażenie, że nieco ograniczenia dobrze by zrobiło tej improwizacji (trochę dłuższej niż set pierwszy).
1/29/2010
You've Come A Long Way Baby
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
00:14
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz