Koncert poprzedziło spotkanie z kompozytorami (szkoda, że Xenakis nie mógł wziąć udziału). Z grubsza powiedzieli oni to samo, co znajdziecie na stronach festiwalu. Filip Matuszewski jeszcze o Louisie Andriessenie i Szablocsu Esztényi'm, którzy go uczyli,, o fascynacji instrumentami szarpanymi (banjo, gitara). Karol Nepelski o Pendereckim, pod kierunkiem którego teraz pisze doktorat; że jeśli już to sięga do jego starszych utworów, z końca lat 50. i 60., w których dostrzega potrzebę oczyszczenia, towarzyszącą ich tworzeniu. Podobną potrzebę Nepelski odczuwa teraz.
Do utworu André Wernera zostało poczynione spore wprowadzenie (zapomniałem nazwiska pani, której je zawdzięczamy). W nim między innymi przedstawiono fabułę tekstu Johanna Petera Hebla, który został wykorzystany w partii wokalu, a także koncepcyjnie zawisł nad kompozycją. No i proszę: Kafka uważa opowieść Hebla za najwspanialszą na świecie (słowo!). Streszcza ją Walter Benjamin w szkicu zamieszczonym w tej książce (str. 84). Z tą różnicą, że na spotkaniu nie było mowy o śmierci kobiety, natomiast dopowiedziano, że ciało mężczyzny w chwilę po wydobyciu (ujrzeniu przez kobietę) zaczęło się szybko rozkładać. Warto zerknąć na opis, bo kompozytor się sensownie napracował tłumacząc dzieło i są też ciekawe odniesienia do fotografii.
Może chociaż to i wyhaczenie Hebla będzie jakimś zyskiem z kontaktu z tym utworem (choć na pierwszy wrzut w google nie wygląda, żeby ten autor po polsku dostępny). Bo jeśli chodzi o dźwięki, to nie byłem do końca usatysfakcjonowany. Tym razem, dla odmiany, rzecz była dla mnie za krótka albo raczej - niedoprowadzona do rozwiązania, nie pociągnięta dokądś, gdzie sugerowała, że mogłaby dotrzeć.
Fajnie gęste fortepiany na początku (jeden pół tonu niżej), miejscami mocne dęte (metaliczna trąbka z tłumikiem), znów niezły klarnet kontrabasowy, szepty, ale też chwyty obliczone na efekt: niskie dźwięki z fortepianu jak z filmu szpiegowskiego, nagłe, energiczne, krótkie motywy wibrafonu.
Aspekt sceniczny/wizualny: za grającymi wielki ekran, na którym od tyłu wodą malowała Heike Schuppelius. Nie cały czas i też w większości nic konkretnego, najpierw coś co mogło być konturem sylwetki, potem gdy wokalistka stanęła na tle płótna, to kilka obwódek wokół niej. Na bocznym, mniejszym, panelu coś chyba inną techniką albo jakoś zaplanowane, bo tam niebieskim tuszem (?) dość szczegółowy wizerunek kobiety.
To był drugi punkt programu, który rozpoczął się od ZuM, w którym dużą rolę odegrał inny szarpany - harfa. Zaczyna ona w zestawieniu z fletem i wibrafonem - powtarzane frazy, coś jakby rosę na liściach rozświetlały promienie słońca. Gdy przestaje, tamte dwa zostają i przez chwilę nadają coś a'la sygnał telegrafu. Wibrafon jest prawie stale obecny, niemal unosi ten utwór, pod koniec wspiera go też rozbujany szarpany kontrabas (i chyba bardziej dyskretna wiolonczela). Z początku też pastelowa trąbka. Całość jest delikatna, lekka, światło przechodzące przez zielono-niebieskie witraże. Że przywoływane obrazy nieco tandetne? Może i tak, bo w ogóle po zakończeniu tak się zastanawiałem, co mi dał ten utwór. Czy to nie były takie puste kalorie, że smakuje podczas konsumpcji, ale na dłuższą metę - niewiele zostaje. Zakończenie to po prostu zwiększenie natężenia i harfa przechodzi do najwyższych (ładnych - szklistych i też interesująco kontrastujących ze smyczkowymi) dźwięków.
Po przerwie utwór, na który czekałem - Primordium: Naturalia Karola Nepelskiego. Najpierw wprawił mnie w zakłopotanie pomysł, a jego realizacja tylko pogorszyła sprawę. Jest tutaj tyle rzeczy, które mnie dziwią, zastanawiają, że najchętniej zapytałbym kompozytora, może coś by się wyjaśniło.
Po pierwsze, zawsze jestem sceptyczny, gdy ktoś mówi o powrocie do natury, pierwotności. Zwłaszcza w sztuce. Zwłaszcza w tak skonwencjonalizowanej formie kulturowej jak koncert akademickiej muzyki współczesnej. A autor wymyślił, że utwór będzie " poszukiwaniem dźwiękowego obrazu samej natury, wolnej od zapośredniczającej estetyzacji i interpretacji." Tak w ogóle, to samo pojęcie naturalia jest chyba tworem kultury, bo była to jedna z grup eksponatów w gabinetach osobliwości (obok artificialia i scientifica).
Dźwiękowo sprawa przedstawia się tak, że oprócz instrumentów muzycy grają na patykach, łańcuchach i wodzie, kamyczkach i chyba muszelkach. Dla mnie strzał kulą w płot, jaki się tutaj odbywa jest oczywisty. Jak to bez zapośredniczenia? A obudowanie tego muzyką, a sama sytuacja. Z takimi dziwnymi momentami jak ten, gdy stukot obcasów instrumentalistki wracającej na miejsce zagłusza spadanie kamyczków.
Oczywiście, można się upierać, że nawet w muzyce powrót do natury przez użycie przedmiotów z niej jest jakoś możliwy. Mamy choćby Jepha Jermana, który gra na różnych takich i np. siada na podłodze w pomieszczeniu, gdzie odbywa się koncert. Albo, w wersji płytowej, nagrywa to wcale nie najlepszym sprzętem.
Uznając nawet pomysł Nepelskiego za cenną donkiszoterię, nie mogę zrozumieć, dlaczego zdecydował się on na przepuszczenie dźwięków przedmiotów przez pogłos imitujący jaskinię. I gdyby imitacja była dobra, ale tutaj była żenująco cyfrowa.
Przy tym wszystkim na nic się zdały niezłe fragmenty, które miał do zagrania puzon (zwłaszcza w duecie z kontrabasem), a Cage'owsko-Stockhausenowa atmosfera stała się męcząca.
Dobrze, że zmieniono kolejność utworów, bo gdyby, jak przewidywał najpierw program, po Matuszewskim nastąpił Xenakis, to pierwszy zostałby zmieciony przez kompozycję Greka. Gdy skończyło się jego Thalleïn, zrozumiałem co różni zbieraninę lub nawet zbiór dźwięków od muzyki. Zrozumiałem to złe słowo - wiedziałem. Po prostu wszystko miało głęboki sens - choć nie było przesadnie skomplikowane, pewność siebie - choć nie było ekstremalne (ale ostro - oczywiście). Różne barwy, emocje, dużo rytmów, aż chwilami kojarzyło mi się to nawet piłkarsko, gdy perkusyjnym towarzyszyły wesołkowate, gwzidkowate niemal klarnety.
Tutaj zagrał to Ensemble InterContemporain.
9/25/2009
Warszawska Jesień 2009: kontakt unplugged
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
00:09
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz