Muzyczne wczoraj: najpierw do Estrady na The Rempis Percussion Quartet, który prowadził Dave Rempis saksofonista dobrze znany poznańskiej bla bla bla. Oprócz niego dwójka perkusistów: Tim Daisy, Frank Rosaly oraz kontrabasista Ingebrigt Håker-Flaten. Trochę się spóźniłem i jak wszedłem to trwała już *ostra jazda*. Dużo tego było a pomysłodawca zespołu dominował, jak dla mnie niestety, bo niewiele było ciekawego w jego graniu. Ani jakiś nietypowych dźwięków, wszystko raczej z podstawowej karty dań, ani też naprawdę mocnej energii, mięcha a'la Brötzmann. Jednak kiedy Rempis się zmęczył, to zostawiał pole pozostałym, co pozwalało nam poczuć aromat bardziej wyszukanych potraw. Choć i tak na lizaniu lizaka przez szybę zwykle się kończyło. Był jeden wyjątkowy moment, który otworzył najlepszy fragment koncertu, gdy kończyła się dynamiczna partia, a Flaten na tle cichnących perkusji zaczął bardzo powoli przeciągać smyczkiem po strunach. Był to bardzo mroczny i głęboki odgłos, ale też zafascynowało mnie to, że po takim przeładowaniu informacjami, gęstym graniu całej czwórki, nagle jest tylko ten dźwięk, on jest jakby całą rzeczywistością, jedynym przekazem płynącym ze sceny i można się na nim skupić, w pełni go chłonąć. Albo, z drugiej strony patrząc, trzeba sobie z tym poradzić, przestawić swoją percepcję, przystosować się, albo pomyśleć sobie, że "ech, siadło".
Jeśli chodzi o perkusistów to Daisy miał fajne brzmienie bębnów, a też stosował różne metalowe krążki, małe talerze. Rosaly jakby przestawił się na bycie "rytmiczne", cały chodził, kiedy nie grał to też ruszał rękoma, jakby wypróbowywał na sucho pomysły, które przychodziły mu do głowy. Było kilka ciekawych momentów nieszablonowej wymiany dźwięków tylko między nimi dwoma.
Nie wiem, czy udało się ich wyklaskać na drugi bis, bo już wtedy poszedłem do szatni. Nie żebym się spieszył bardzo, ale już wystarczyło.
No i słusznie, bo do Inner Spaces nie trzeba było się spieszyć, co prawda godzina plakatowa to 21-sza, ale czy ktoś się tym kierował? Niewiele osób raczej, bo gdy z Rozpadlinem weszliśmy, pewnie około 22:30, to w obu salach były pustki.
Ale zanim o tym - warto odnotować fakt, że Inner Spaces powraca (dochód z imprezy przeznaczony na remont), że znów coś się tu dzieje. Oczywiście wczoraj to było bardziej, że "coś" właśnie, że zobaczymy, co się dzieje. Natomiast dłużej zastanowię się, kiedy będę miał tam kolejny raz się wybrać, bo "jak" będzie ważniejsze, oby też dla grających i organizatorów.
Na dubstepforum już pojawiły się głosy, że zajebiście i w ogóle, tak więc zaczynam zastanawiać się, czy ja być może zbyt wiele wymagam. Aczkolwiek nie tylko ja zgłaszałem pewne zastrzeżenia.
Dobra, powracam do sal, w których pustki - w tej po prawej techno, po lewej dubby. Niech będzie lewa, choć bardzo ciekawe efekty przynosi też stanie pośrodku korytarza, gdzie mieszają się brzmienia z obu. No ale, ktoś puszcza te duby, hajleselasjiaj, spoko spoko, tylko czemu tak bez sensu dociska niskie częstotliwości. Wkurza mnie to, a były momenty kuriozalne, gdy bas warczy i sunie sobie dołem, a zupełnie osobno, przysłonięty przez niego, gdzieś wysoko unosi się wokal, który brzmi jak z innej bajki. O co chodzi? Czy jeśli coś nie jest wystarczająco fajne, żeby skłonić ludzi do tańca, to po dopakowaniu dołów już będzie? Takie myślenie można wybaczyć kolesiom, którzy w drugiej sali ładowali techno, ale ludzie, którzy zajmują się muzyką, której niskie częstotliwości są ważną (kluczową?) składową, powinni mieć trochę lepiej rozwinięty zmysł w tym temacie. Dzięki temu mogliby spostrzec, że nie zawsze więcej znaczy lepiej, bo czasami może to zupełnie popsuć muzykę. Inna sprawa, że didżeje stali za głośnikami, więc może nie słyszeli dokładnie, jak brzmi to co puszczają?
A w ogóle to fajnie byłoby się dowiedzieć, kto aktualnie gra (dwa rzędy koni dla tego, kto jest w stanie rozjaśnić te kwestie), jeśli nie dało się rozpiski zrobić, to można było jakoś vidżeja wykorzystać, żeby wplótł w wizualizacje ksywki grających. Nie mówiąc o tym, że do pewnego momentu nawet trudno było określić, która sala jest która, bo żadna nie kwalifikowała się do hasła "liveact stage".
Ustaliło się to po krótkiej rozmowie z Top Cutem, który powiedział, że reprezentanci City Inside Art, zmienią tą niezmordowaną parę od techno, czym wlał nadzieję w moje serce.
W tym czasie "bass stage" został odziany w najbardziej znoszone jungle i sprane aż do wyblakłości drum'n'bassy. Etap krążenia między dwoma pomieszczeniami, z którego wniosek, że trudno ocenić, gdzie gorzej. Na szczęście już powoli CIA zaczęło się instalować, towarzyszył im bębniarz (Mustafa?), a wkrótce też basista. Bardzo dobry początek, remiks "Paper Planes" i "Flat Beat" 16bit, gdzieś wmiksowany wokal z Westbama, a potem napięcie opadło. Doszedł kolejny bębniarz, który za dużo grał, w pewnym momencie muzyka puszczana przez didżeja (którym był...?) jakby zniknęła, ale może tak miało być.
Akurat stało się tak, że najciekawiej w obu salach było w tym samym czasie. W "bassowej" ktoś (byłżeby to Grabadub?) zaczął grać ciężkie, nie-jamajskie duby, czy dubstepy, kto ich tam wie, chwilami kojarzące się nawet z Shackletonem. Ale ale, najlepsze w tym było brzmienie, selektywne, czyste, nieprzesadzone, w porównaniu do poprzedników, to grał nawet cicho (było słychać gadanie ludzi), ale mi to zupełnie odpowiadało. W drugiej sali załapałem się na "Where's My Money" w naszym lokalnym remiksie, który wywołuje we mnie mieszane uczucia, przedtem w miks wpadł też "Windowlicker", co razem kazało mi myśleć o graniu ciut pod publiczkę (ale może tak trzeba?). Bębniarzy i basisty już wkrótce nie było, Top Cut czasem się wskreczowywał. Co jeszcze leciało: "Poison Dart", "CCTV", "That's my style" Freqa Nasty'ego, który spowodował gwałtowny odpływ *z parkietu*, coś Jokera. W tej sali było coraz puściej, a w drugiej pełniej i bardziej dubstepowo.
W pewnym momencie coś się musiało popsuć, poluzować, bo zamiast wizualizacji pojawił się błękitny ekran projektora. Wtedy zrobił się naprawdę przyjemny klimat, bo jedynym źródłem światła był telewizor stojący przed didżejami, odwrócony do nich tyłem. Jego poświata przebijała się przez pyło-dymową troposferę i to było najlepszą wizualizacją dla dźwięków. Właśnie, vidżejem była ta sama osoba, co w Eskulapie i ten tego, już mniejszy szacun dla tego pana tym razem, bo miksował w dużej części to samo, co wtedy.
Pozamuzycznie: rozumiem, że miało być raczej mrocznie, niż jasno, raczej surowo, niż wymuskanie i okej, ale jednak trochę więcej świateł na przejścia by się przydało i to nie tych malutkich śmiesznych świeczek, które na wstępie zostały zadeptane przez chodzących. A podobały mi się elementy scenograficzne, które możecie zobaczyć tu, fajnie że ktoś kombinuje w tym kierunku.
5/30/2009
Pure pleasure seeker
tagi:
city inside art,
estrada poznańska,
grabadub,
ictus soundsystem,
inner spaces,
koncerty,
top cut
napisał
Piotr Tkacz-Bielewicz
o
13:06
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
elementy scenograficzne lepiej wyglądają na zdjęciach, niż rzeczywistości, która zrobiła wystarczająco dużo by je przysłonić. To, co na fotkach wygląda jak sympatyczna, klimatyczna salka na wieczorne pogaduchy,w realu sprawiała wrażenie nasiadóweczki w stylu oktober fest. Wszystko spowijała mgła papierosowego ;) dymu, na tyle intensywna, że większość dekoracji dopiero na fotografiach jest mi dane ujrzeć. W kwestii muzycznej autor zgadzam się z Piotrkiem w 100%. Od siebie dodam, że odniosłem wrażenie, jakby CIA poddała się trochę wobec dominujących w sąsiedniej sali basów. Oraz wobec tego, że publiczności te basy wyraźnie imponowały. Inna rzecz, że faktycznie - trafili na najciekawszy moment konkurencji.
Uratować mogli się cierpliwością i konsekwencją, ale chyba zabrakło determinacji.
Pan Rozpadlin
Prześlij komentarz