4/02/2009

Instal09 - dzień pierwszy: Glasgow University Chapel, 20.03.2009

Instal to jeden z cyklicznych festiwali szkockiej organizacji Arika (obok takich wydarzeń jak np. Kill Your Timid Notion czy Music Lovers' Field Companion). Przeglądając ich programy można zauważyć szczególne upodobanie do zapraszania japońskich muzyków oraz Ważnych Postaci zajmujących się dźwiękiem od nieco innej strony niż najczęściej definiowana "muzyka" (może to być np. sound-art albo sound-poetry). Obie te tendencje znalazły potwierdzenie również na tej edycji Instal. Choć występujący artyści reprezentowali rozległe spektrum, program był szeroko zakrojony i grzechem byłoby mówić o jakimś ograniczeniu czy zawężaniu, to jednak samo ułożenie koncertów sprawiało, że zbijały się one w bloki, co niekoniecznie dobrze wpływało na odbiór każdego wydarzenia z osobna.

Eva-Maria Houben

Z oczywistych względów (miejsc, w których są organy nie ma zbyt wiele) koncerty z udziałem tego instrumentu musiały zostać zgrupowane w jeden zestaw. Piątkowy wieczór w kaplicy Glasgow University był początkiem festiwalu, na pierwszy ogień poszła Eva-Maria Houben, niemiecka kompozytorka należąca do kolektywu Wandelweiser. Twórcy w nim działający komponują muzykę, której centralnym zagadnieniem jest cisza, a estetyką - radykalny minimalizm (czy raczej redukcja, by uniknąć skojarzenia z amerykańskim minimalem). Akurat w przypadku wykonanego przez Houben własnego dazwischen ciszy nie było wcale - bo przez cały czas (około godzinę) grała dwa dźwięki: najpierw niski (coś jakby pomruk klimatyzacji, choć w tym pomieszczeniu można był przypuszczać, że to brzmienie lekko wibrujących murów), do którego zaraz dołączyła bardzo wysoki, niemal sinusoidalny. Ten drugi był o tyle ciekawszy, że łatwiej było usłyszeć nieregularności - drżał niczym płomyk, a w dwóch momentach jakby został dociśnięty i był idealnie czystym tonem prostym. Po jakimś czasie pojawiła się krótka średnia nuta, w pierwszej chwili sądziłem, że pewnie się przesłyszałem, ale niedługo po tym nastąpiły 3-4 podobne (te same?) dźwięki. Żadnego akcentowania, napięcia, rozwoju, po prostu zostały tam włożone. Mija trochę czasu i znów jakiś element oprócz dwóch granicznych, jako słuchacz zaczynam mieć nadzieję - nie tyle na "zawiązanie akcji", ale na jakąś strukturę, bieg wypadków, przewiduję, że w tym ascetycznym środowisku zaczyna zawiązywać się jakiś wzór powtórzeń, seria. Jednak nie, nie odkryłem wzoru, tym razem jest tylko ten jeden i po nim żadnych następnych przez długie minuty. Wsłuchuję się uważnie w dwie stałe, denerwują mnie ciągle napływający spóźnialscy, kaszlnięcia, skrzypnięcia, zaburza mi to obraz. Dochodzę do wniosku, że wolałbym doświadczać tego utworu w wersji klinicznie czystej, może z nagrania, w domu, efekt nie byłby ten sam, ale też nie musiałbym znosić tych niepotrzebnych dodatków. Chwilę potem zaglądam do książeczki programowej, by odkryć w partyturze, że kompozytorka jak najbardziej akceptuje wszystkie przypadkowe dźwięki, jakie mają miejsce podczas grania, że uznaje je za element tego utworu. Trochę później słychać dziwny odgłos, jakby ktoś przesuwał stół o metalowej podstawie pod kamiennej podłodze - kto to robi? (jeśli to w ogóle "to"?). Można powiedzieć, że jest tak, jak chciała, ale ja jestem nieco zawiedziony. Nie chodzi o wywyższanie się, ale odrobiłem już lekcje zadane przez Cage'a (no przecież chyba nie tylko ja?) i zastanawiam się, ile razy jeszcze będę musiał ślęczeć nad nimi starając się sobie wmówić, że jest jeszcze coś, co należałoby dopracować, rozpracować, zweryfikować. To nie jest opinia ostateczna, ale czasami czuję, że koncepcja słuchania otoczenia jak muzyki (albo jako jej części równorzędnej) jako pomysł na utwór, jest (obecnie) pójściem na łatwiznę...

Guionnet/Nakamura

Na szczęście mogę zawiesić te rozmyślania, bo grać zaczynają Jean-Luc Guionnet (organy) i Toshimaru Nakamura (no-input mixing board). Po pierwszych minutach myślę ze zdziwieniem, że obie składowe się ze sobą nie łączą, po chwili: ale to i tak działa. Może o to chodzi: przedstawienie tak kontrastowych elementów i pokazanie, że da się je zestawić. Ale szybko odrzucam tą wersję, bo wypadki nabierają tempa, spójności i zaraz są takie momenty, że nie wiadomo, który, co gra (taki niski naprawdę poruszający mury i ławki, kilka wysokich zresztą też). W jednym fragmencie wydaje się, że Guionnet tak dobiera dźwięki, by brzmiały jak wyciągane z częstotliwości Nakamury, ale zespolenie nie polega tylko na potencjalnej konfuzji, co do źródła, ale też na chwilach idealnego zejścia zmian w dynamice czy wprowadzaniu nowych elementów. Jeśli jakaś generalizacja ma sens, to ogólnie Nakamura raczej wpychał elektroniczne drobiny pomiędzy, niż roztaczał większe połacie czy pasma. Ale nie odczułem, że robił tak dlatego, że partner nie zostawiał mu miejsca, zresztą jeden z piękniejszych momentów występu wynikał właśnie z wyczucia Francuza, który grał średnio-niski, nieco bezdźwięczny ton, a na tym Japończyk rozsypywał szumy kojarzące się z żarzeniem się pękających gałązek. Gdzieś około dwóch-trzecich koncertu zrobiło się bardziej płaszczyznowo, mniej było zmian i wymian, a więcej masywnego brzmienia organów (choć bez unikania szmerów i odrobiny brudu), Guionnet wybierał jakąś nutę, a potem rozwijał ją obudowując przyległymi do niej. Ale też przed końcem zdarzyły się pojedyncze wyraziste dźwięki przypominające saksofonowe przedęcia, które wybiły z rodzącego się poczucia linearności. Gdy słuchałem tej wspaniałej improwizacji, w głowie majaczył mi obraz, nie do końca wyraźny, ale coś jakby olbrzymie wachlarze albo wiatraki z czarnych włochatych piór rozmieszczone na kilku planach i poruszające się każdy swoim rytmem, które razem składały się na jedno całościowe krążenie.

Herman Nitsch

Następnie kompozycja na organy zamówiona przez festiwal u Hermanna Nitscha i wykonana przez autora. Akurat w tym przypadku nie chcę winić blokowego charakteru programu o to, że utwór ten mi się nie spodobał. Jestem prawie pewien, że w takim samym (znikomym) stopniu wzbudziłby moje zainteresowanie, gdyby był pierwszym wydarzeniem tego wieczora, a nawet jedynym. Odebrałem jedynie zapędy maksymalistyczne, chęć zmieszczenia jak największej ilości dźwięków i próbę zintensyfikowania majestatyczności zwykle towarzyszącej muzyce organowej dawnych wieków, która brzmiała raczej bombastycznie.

W zupełnej opozycji do tego wieczór (przedłużony, bo ten występ zaczął się po północy) zamknął dodany na życzenie muzyków, w ostatniej chwili, koncert Radu Malfattiego, Klausa Filipa, Taku Unamiego i Seana Meehana, do którego jeszcze wrócę, bo obydwie połowy tego kwartetu wystąpiły podczas kolejnych dni jako duety.

Sean Meehan / Radu Malfatti / Taku Unami
wszyscy gotowi? (od lewej: laptop Filipa, Sean Meehan, Radu Malfatti, pochylony Taku Unami)

Klaus Filip / Sean Meehan

Radu Malfatti

Brak komentarzy: