6/16/2024

lata leco


[napisane w lutym 2018 na potrzeby książki, która ukazała się ostatecznie jako 30 lat polskiej sceny techno, ale bez mojego wkładu (no hard feelings)]


Skoro zostałem poproszony o kawałek tekstu do tej książki, to wnioskuję, że wychodzi ona od bardzo szerokiego rozumienia te(c)hno, bo ja nigdy ani jako odbiorca, ani jako nadawca specjalnie blisko tego nurtu się nie lokowałem. Obecnie najbliżej mi do tego określenia, gdy noszę na ramieniu torbę z hasłem „do techno się kurde nie siedzi”.





Możliwe, że pierwszy raz słowo to odbiło mi się od uszu, gdy Viva transmitowała Love Parade, ale nic z tego nie wynikało, oprócz tego, że powiesiłem na ścianie w pokoju wydartą z magazynu reklamę z mottem edycji 1999 - „Music Is The Key” (bo miała ładne kolory). No i lubiłem „New World Order” Mr. X & Mr. Y, ale nie miałem świadomości, czy to jest (prawdziwe) techno – czy też jakiekolwiek w ogóle. Coś się zmieniło w kolejnym roku wraz z czasopismem „Kaktus”, którego pierwszy numer podsuwał choćby Cristiana Vogla i Drexciyę - zarówno na papierze jak i na dołączonej płycie. To czasopismo, którego redaktorem naczelnym był Stefan Czubala i do którego pisali m.in. Łukasz Lubiatowski, Radek Dziubek, Tomek Szwałek, Mikołaj Ludwiczak, Rafał Księżyk, Jacek Staniszewski, Ola Szaczkus, Patryk Mogilnicki, uzupełniało moją edukację muzyczną o rejony, do których „Antena Krzyku” nie docierała wcale lub tylko po omacku.




Z niego dowiedziałem się, że jest w Poznaniu takie miejsce jak Eskulap i dzieją się tam imprezy o nazwie Tresor Night (by dać pewne pojęcie: Neil Landstrumm zagrał w 1999, Substance i Vainqueur w 2000, Shufflemaster w 2001). Ale nie miałem co zrobić z tą wiedzą. Nie znałem nikogo, kto słuchał takiej muzyki, moi znajomi nie chadzali do Eskulapa, a samotna eskapada do kresu nocy nie była czymś ponętnym. No i tak nasiąkałem teorią: widziałem, że tamże uwielbiany przeze mnie za Virtual Cuts Skalpel suportuje równie uwielbiane za „Actionist Respoke” Mouse on Mars, ale nie przekładałem tego na praktykę. Wtedy nikt nie wrzucał do sieci setów, raczej ściągało się pojedyncze mp3, więc nie pojmowałem zbytnio na czym polega specyfika odbioru muzyki miksowanej przez didżeja, klubowe kawałki znałem albo z teledysków albo jako pozbawione kontekstu tracki z płyt dodawanych do magazynów. Podchodziłem do tego z pewną taką nieśmiałością i pierwszy raz wyprawiłem się do klubu mając 15 lat, pod eskortą mojego kuzyna, w 2000. Ale nie była to impreza „taneczna” tylko hiphopowy wieczór – w Blue Note występowali Skalpel i Russian Percussion (m.in. Blu Rum 13 i Kila Kela, chyba też Mr. Thing) pod wodzą DJ Vadima. Byłem podekscytowany i zachwycony, a w ogóle to powinienem dodać, że jeśli kiedykolwiek identyfikowałem się z jakąkolwiek sceną, to był to właśnie hip hop, o którym też wkrótce zacząłem pisać.




O tym kiedy indziej, tymczasem mijają cztery lata, mam już z kim wychodzić, ale wyroby technopodobne w tym gronie nie są szczególnie cenione. Więc odwiedzamy regularnie Blue Note, gdzie choćby Adrian Sherwood z Ghetto Priest czy Zion Train. 2005 to początek studiów, poszerzenie grona (na marginesie: grono.net, pamiętamy!) znajomych i miejscówek. Może być na przykład Kid 606 i Drop The Lime, zapiski mi podpowiadają, że to W Starym Kinie, ale mam wątpliwości, czy nie w efemerycznym piwnicznym Subway zaraz obok [tak!]. Ważniejsze jednak, że nie była to regularna impreza chociaż obaj panowie napierdalali bitami, ale zaczynało się to wcześnie (zapamiętałem, bo leciałem z pobliskiego kościoła, gdzie Arte dei Suonatori wykonywało pory Vivaldiego) i tak też kończyło. Coraz więcej koncertów, coraz więcej samodzielnego szukania, ale nadal dowiadywanie się głównie z czasopism. Na przykład „Aktivist” poleca jakąś składankę anonsując nowy wynalazek z Wysp Brytyjskich – dubstep. Nie od razu mnie trafia, pewnie słuchałem na głośniczkach komputerowych. Jednak, gdy pewnego dnia podłączam do kompa porządną wieżę, a niezastąpiony DJ/rupture poleca set Kode9 złożony głównie z jego produkcji – wstrząsa mną to nie tylko w przenośni. Nie wiem, kiedy to dokładnie było, ale wiem, że w lipcu 2008 wyprawiam się (sam, brawo dla mnie!) do Wrocławia, żeby usłyszeć go w klubie festiwalowym Nowych Horyzontów. Było miło, ale czegoś mi brakowało (pewnie niskich częstotliwości).

Dubstep to była pierwsza muzyka, którą śledziłem na bieżąco, czytałem polskie forum i tam rozwodzono się nad niesamowitością jakiegoś berlińskiego klubu, gdzie basy brzmią och-tak-wyjątkowo. Jako fan Hotflush i tego co robił Scuba postanowiłem sprawdzić jego cykl Sub:Stance i w kolejnym lipcu stanąłem w długiej kolejce do Berghain (grali Loefah i Mala, ale też Remarc, D-Bridge, Stacey Pullen). Oczywiście doinformowany do przesady o kaprysach rządzącej się swoimi prawami tamtejszej selekcji, ale jednak pełen nadziei. No i cóż, w zestawie jedna dziewczyna i dwóch chłopaków, w raczej kolorowych niż czarnych ciuchach, raczej uśmiechniętych i rześkich po przejażdżce rowerowej, raczej wcześnie i po uważnemu przyjrzeniu się mojemu dowodowi osobistemu – weszliśmy.




I co tu się najpierw robi? No tak, opróżnia kieszenie, zostawia aparat w depozycie, dostaje opaskę, gdzie potem, aha, czyli nie tędy przejście, sorry, first time here, gut, gut, have fun, szatnia? ojej, jaka kolejka, ale już coś słychać i na ludzi można popatrzeć, dobra, czyli teraz chyba tam, gdzie dźwięk, im głośniej – tym znośniej, im ciemniej – tym przyjemniej, ale z tym dark roomem to chyba plotki? Całą noc się zastanawiamy i podpuszczamy, żeby sprawdzić, no ale teraz trzeba się zorientować w psychogeografii miejsca – gdzie jest didżej? Nie ma podestu, parkiet jest otoczony ze wszystkich stron głośnikami (jednak duża różnica względem znanego mizernego stereo, chociaż na wspominanym Zion Train drzwi wejściowe do klubu trzęsły się od basu, ale jednak Poznań lata świetlne od klarowności systemu Funktion One w Berghain), tak jak na tych rejwach o których się czytało, raczej God is a DJ, a nie odwrotnie, no i to poczucie, że ruszając się do dźwięków jest się jakoś tylko dla siebie, wszędzie migają światła, te panele podświetlane niczym wskaźniki windy wznoszącej się wciąż, tyle mgły (dymu z papierosów niestety też), że nie widać stóp i jest się oderwanym od podłoża, a jednocześnie ciągle się je odczuwa, że jest się samemu, bo nie ma opcji, żeby ktoś cię obcinał po fukotowsku, więc można robić, co się chce, a zarazem, jak tylko czegoś potrzeba, to mogę się odezwać do kogoś obok i nie trzeba po to krzyczeć ani wpychać mu ust do ucha, bo i tak dobrze słychać, no i to zdziwienie jak po kilku godzinach wydaje się, że nie ma siły i opadam na krzesło, ale Loefah zapuszcza taaaaaki kawałek, który jak magnes przyciąga do głośników, ale w końcu już wystarczy wrażeń i wychodzimy, a tam właśnie różowe niebo i rześko więc na rowerki i do spożywczego na śniadanie. A potem to już grzecznie spać.




Tak rozbudzony apetyt trzeba czymś zagłuszać, do Berlina nie da się jeździć co miesiąc, więc chadzam na imprezy do Eskulapa, gdzie np. Warrior Queen czy Ramadanman. Ale to jednak nie to samo – nagłośnienie trochę nie domaga, niektórzy ludzie też. Szczególnie męczą mnie tacy, którzy sami świetnie się bawiąc w potykanie się o własne nogi i łapanie ścian, troskliwie nagabują mnie: tańcz kurwaaaa!!1!1! Dziękuję, postoję.

Dopiero po kilku latach mój brat zwrócił mi uwagę, że chyba dlatego tak często na imprezach pytano mnie, czy mam jakiś towar na sprzedaż, bo zwykle stałem z tyłu (dziękuję, za głośno), w wierzchnim okryciu (trochę nie ufam instytucji szatni i nie lubię się tłoczyć w kolejkach) i czujnie się rozglądałem (wypatrując znajomych, z którymi mógłbym pogadać czekając na tego artystę, który naprawdę mnie interesuje, a gra jako przedostatni).

Pamiętam, że poszła fama, że w berlińskim Hard Wax bardzo polubiono dubstep, grano go na okrągło, a ta sympatia tragarzy techno była zresztą odwzajemniona (na Sub:stance grali choćby Landstrumm czy Monolake). Dwie sceny zaczęły się więc przenikać, być może stało się to już wcześniej, ale dla mnie punktem zwrotnym jest Bruised / Expansions Sigha wydane w 2009 jako czwarta płyta właśnie przez Hotflush. To, co Untold zasugerował rok wcześniej na Kingdom, Sigha umiejętnie osadził w stelażu techno. Potem został uznany przez tę scenę za swego (listami uwierzytelniającymi były remiks Marcela Dettmanna i EP-ka w legendarnym Blueprint).

Wtedy już didżejowałem i pamiętam, że lubiłem puszczać jego kawałki, ale nigdy nie interesowało mnie granie jednego gatunku. A poza tym to nowe techno, poniekąd wracające do minimalu, ale też jakoś brudne (na wyrost opisywali je jako „industrialne” ci, którzy najwyraźniej zapomnieli o Bunker Records i Acid Planet) szybko mnie znudziło (nadziei dostarczały komety w rodzaju Anstam). Wydany w 2011 Primate Tommy Four Seven na początku omamił surowością, ale stracił wiele uroku, gdy zacząłem schodzić w czeluści bunkra w/w holenderskiego labelu.




Równocześnie moje hiphopowe korzenie nawadniałem grime'em, afrykańskimi hybrydami, śledziłem Night Slugs i Hyperdub, w ogóle jak najwięcej z tego, co z dubstepu wykwitało. Na Brutażu w Eufemii pod koniec 2012 mogłem spokojnie grać Arca, Psilosamples, Low Limit, Beta Erko czy Dynamo (aka T++) a jeszcze usłyszeć, że i tak było zbyt bitowo jak na wczesną godzinę. Z kolei gdy w kolejnym roku na za duszno na Rozbracie puszczałem “Ima Read” Zebra Katz to koleś, nie mogąc wytrzymać napięcia (budowanego przez cały utwór), wrzeszczał: czy to jebnie czy nie jebnie?!??!?!123 Z kolei mój kolega odpowiedział, że przecież to jebie przez cały czas (podobną sytuację miałem ze “Stiff Neck” Errorsmith). Zacząłem jeszcze więcej zastanawiać się nad tym, jak działa muzyka mająca skłaniać do tańca. Czy to uwarunkowanie kulturowe, że najmocniej na większość odbiorców w naszej szerokości geograficznej działa drop? Ja też doceniam ciekawie zbudowane narastanie i potrafi uradować mnie jego absurdalne przeciągnie, gdy wiadomo, że zaraz jebnie. Ale często to nie wystarczy, nudzi mnie też proste aranżowanie przez cykliczne dorzucanie kolejnych elementów. Najlepiej jest, gdy utwór organicznie rośnie a już w ogóle cudownie, gdy po ekspozycji, czy też po prostu gdzieś w połowie coś znaczącego się w nim zmienia, np. inaczej akcentowany jest rytm. A w ogóle, to skąd wziął się ten aksjomat, że kawałek musi zaczynać się i kończyć w tym samym tempie? Może, żeby didżeje nie mieli kłopotów...Ciekawie byłoby też zrobić utwór, w którym elementy są cyklicznie redukowane.




Ze mną jest ten problem, że zbyt długie pozostawanie w podobnym tempie nie jest dla mnie rajcujące, zwykle grając stopniowo przyśpieszam, na przestrzeni godziny może to być nawet 60 BPM. Dlatego nigdy nie łapałem się na powab ortodoksyjnych imprez free/hard-tekowych z 180+ BPM na sztandarach, ale z godzinnymi setami w tym samym tempie (przy którym zresztą bardziej zaangażowany taniec z czasem idzie w odstawkę i pozostaje podrygiwanie). Kolejne granie na Rozbracie to właśnie moje pierwsze spotkanie z tą sceną. Znajomi z kakofoNIKT zapytali mnie, czy nie chciałbym didżejować po ich występie (supportowali Dorcelsius), sprawa została klepnięta, nawet plakaty wydrukowane, potem okazało się, że tego dnia zaplanowana jest impreza (chyba organizowana przez sound system J23). Ale nie ma problemu, wszyscy mogą zagrać, może ja na wszelki wypadek pierwszy, odważyłem się zacząć od zaledwie 130 BPM i potem szybko dobić do 150 by na pewno poleciało „HRT” Subhead (katowane od czasu cover cd z „Kaktusa”), to nie jest typowy kawałek, ale na skłocie jakoś się udało. Zwłaszcza że gdzieś po drodze ukłoniłem się tradycji utworem De Euromasters, ktoś mnie zmienił, przyspieszył, najpierw radość tańczących, ale szybko jakieś rozpierzchnięcie, bo a to na papieroska, a to po prostu na zewnątrz odpocząć albo do baru, ale jeden szczególnie wkręcony wskakuje na stół didżejski – tak, że pomiędzy jego stopami jest mój laptop, mamy godzinę trzecią, można by się zwijać, zagaduję tego, który mnie zmienił, bo wcześniej mówił, że przecież potem mogę wrócić za decki, mówi: no jasne, ale czy utrzymasz tempo? ja: bym trochę zwolnił, ale w sumie ile teraz jest? 235! zaryzykowałem, żeby zwolnić do 150 bo „Hard Bass Adidas” DJ Jima zwykle się sprawdza – więcej grzechów nie pamiętam.




Jako, że już kilka lat organizowałem koncerty a coraz więcej didżejowałem, naturalnym było zrobienie też czegoś imprezowego. Znów sprawdziła się zasada rozpoznanego terenu i w zaduszki 2013 z Karoliną Karnacewicz (obecnie Morgiana Hz) i moim bratem zagraliśmy na Rozbracie. Po pierwsze, było to najłatwiejsze rozwiązanie, ale i tak gwarantujące pewien poziom i radość, po drugie, nie musieliśmy nikogo na siłę przekonywać, że to jest fajna nuta i czy ludzie na to przyjdą. Czy graliśmy techno? Między innymi.

Nie konsultowałem się z Karoliną, ale chyba mogę pisać w liczbie mnogiej: dla nas zawsze najważniejsze na za duszno było robienie tego trochę inaczej, nie ostentacyjne czy epatujące, ale delikatne podkręcanie i konsekwentne wyginanie, dzięki czemu zmieniała się perspektywa. Okazywało się (niespodzianka!), że w klubie różne rzeczy są możliwe, że jeśli np. Run Dust będzie headlinerem i zagra w porze, w której impreza zwykle osiąga swe apogeum, to publiczność będzie starała się zatańczyć do jego skomplikowanych rytmów.

Jeśli chodzi o kwestie organizacyjne, to woleliśmy kontaktować się bezpośrednio z zapraszanymi artystami, tylko raz musieliśmy ugadywać wszystko z agentką, ale było to również przyjemne. Bo nie chodzi o jakąś niechęć do agentów, ale o to, że rozmawianie z naszymi gośćmi było częścią procesu. Często też proponowaliśmy by zostali na drugi dzień, to pooprowadzamy po mieście, posiedzimy w parku lub nad rzeką, chodziło o możliwość lepszego poznania się, przebywania razem, wymiany doświadczeń, dowiedzenie się czegoś nowego.