Ten album, o trudnym do wymówienia
tytule, jest pierwszym wydawnictwem Musica Genera w serii Genera
Archiva. Pod tym szyldem kontynuowany jest (jak najbardziej słuszny
i chwalebny) pomysł wydawania rejestracji koncertów, jakie miały
miejsce na festiwalu.
Przed wysłuchaniem krążka
zastanawiałem się, jak Thomas Lehn (syntezator analogowy) wejdzie w
dźwiękową relację z Norwegami. Nie w sensie ‘czy mu się uda?’,
o to byłem spokojny, Lehn umie się odnaleźć w różnych
kontekstach. Zach (perkusja) i Grydeland (gitara) wiele grają razem,
jako duet wydali dwa albumy, są więc ze sobą lepiej obeznani. Nie
znaczy, że zamykają się na interakcje, czego świetnym dowodem ten
album. Najlepszą ilustracją interakcji między tą trójką byłaby
gęsta pajęczyna cienkich drucików, która nigdy nie jest
oświetlona w całości, jedynie we fragmentach, przy tym nieustannie
się porusza, choć zwykle nie gwałtownie. Oświetlone części
rzucają srebrzyste refleksy, na obszary pozostające w ciemnościach,
możemy mieć jedynie wrażenie, że ogarniamy w całości
wydarzenia, ruchy, którym podlegają linie. Tak naprawdę widzimy
tylko część, a i to może być złudą, mirażem.
Album można podzielić (mniej więcej
tak, jak przebiega podział na ścieżki) na części: wstęp,
rozwinięcie i zakończenie. „Zecin” byłby wstępem, w jakimś
sensie zawiązaniem akcji, budowaniem klimatu. „Szcin”, idąc tym
tropem, owego metalicznego, drapiącego klimatu zagęszczeniem,
zawierałby apogeum głośności i napięcia oraz nagromadzenia
elementów. „Szczec” to powolne wygasanie, kruszenie się
całości.
Taki podział byłby jednak chyba
zbytnim uproszczeniem, bo nie można każdego z tracków skwitować
hasłowo w stylu „w pierwszym cicho, w drugim szaleją, w trzecim
odpoczynek”. W ostatnim na przykład poza wyciszeniem jest też
delikatne pulsowanie, dynamiczny fragment drugi posiada wiele
niuansów, tak że nie wiadomo, jak się rozwinie. Zresztą każdy z
utworów jest pełen szczegółów, sekwencji osobnych, budujących
całość. Elementy „składowe” wydają się dialogować ze sobą,
oddziałują na siebie nawzajem, stawiają się w różnych
kontekstach.
Trójka muzyków zapewne znakomicie się
ze sobą rozumiała – ten stan udało się uchwycić na płycie.
Thomas Lehn wyzwolił z pozostałej dwójki energię, jego
syntezatorowe manipulacje (choć nie tak agresywne, jak te znane
choćby z płyt dla Erstwhile) stworzyły punkt odniesienia, dały
graniu Zacha i Grydelanda napięcie, którego zabrakło mi na ich
„You should have seen me...”. Nie ma jednak wrażenia, że ktoś
tu gra przeciw komuś, choć muzyka momentami agresywna - słychać
raczej porozumienie. Kolejna godna polecenia pozycja w katalogu
Musica Genera.
[relacja pierwotnie opublikowana na diapazon.pl]
[relacja pierwotnie opublikowana na diapazon.pl]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz